Krwawienia po ukłuciu. Historia zafałszowana

1 pytsite.lang@month_2_plural_two 2017, 20:49
Mam poczucie, że żyję w okresie zafałszowywania historii. Bo co chcą nam właściwie powiedzieć współcześni demaskatorzy? Że Wałęsa nie istniał? A jeśli istniał, to tylko jako esbek? Czyli to SB przyniosła nam wolność?

Życie w tamtym podłym systemie komunistycznym nie było dwubiegunowe. Ogromna większość społeczeństwa, nie akceptując komunizmu, jakoś się do niego przyzwyczaiła i żyła w tej „naszej” Polsce rozpiętej – jak pisał Tadeusz Sobolewski w książce „Dziecko Peerelu” – między świadomością klęski i wieczną nadzieją. „Łączyło się to z poczuciem, że żyjemy w stanie prowizorki, że otaczająca nas rzeczywistość jest właściwie nierzeczywistością, która ma w sobie coś z teatralnego przedstawienia” – dowodził Sobolewski. I byliśmy przekonani, że system ten będzie trwał do końca naszych dni. Więc żyliśmy, radowaliśmy się, kochaliśmy się, chodziliśmy na kompromisy, czasem marne, a czasem nic nie znaczące, ale zawsze jakoś potrafiliśmy to sobie wytłumaczyć na swoją korzyść.

Toczyła się gra pozorów, ale jednocześnie tętniło życie, bo nikt nie myślał o tym, że za naszych dni ten system runie jak domek z kart. Ci, którzy wtedy mieli odwagę powiedzieć „nie!”, byli prześladowani i więzieni, z różnym natężeniem, zależnym od okresu historycznego. Podtrzymywali w nas ducha sprzeciwu i buntu, stali się symbolami oporu, zaczynem masowej „Solidarności”, a w końcu niepodległości. Wśród nich był Lech Wałęsa, który od 1980 r. uosabiał dążenia wolnościowe. Niezmiennie trwał Kościół – odwieczny strażnik tożsamości i wartości transcendentnych, wspierający opozycję antytotalitarną. Tak, tak wtedy był postrzegany Kościół. Smutno mi, że dzisiaj tak mocno to się zmieniło. Dzięki temu życie w niesuwerennym i opresyjnym państwie rozbłyskiwało przeczuciem wolności. Czułem się niekiedy „wolny” także w PRL-u.

Bez uwzględnienia kontekstów historycznych, nastroju i atmosfery tamtych czasów teczki SB niewiele znaczą. Każdy los człowieka był osobny, nie można więc stosować uogólnień. Dlatego należy powstrzymywać słowa, które mają straszną moc: mogą zabić, zdelegalizować moralnie. Mogą też służyć do pastwienia się nad Wałęsą, który jako młody robotnik wzywany był na przesłuchania, podczas gdy pogrzeby jego kolegów, zabitych podczas wydarzeń grudniowych w 1970 r., odbywały się w nocy, i to pod eskortą tajniaków. W pokojach przesłuchań widać było krew. Do 1976 roku, nie było zorganizowanej opozycji, nie było Komitetu Obrony Robotników. Ci prości robotnicy z Wybrzeża byli w 1971 roku osamotnieni, nikt im nie pomagał. „Panie Wałęsa, podpisujesz pan – wrzeszczy na niego esbek w filmie Wajdy. – Niech pan patrzy, wszyscy podpisują. Swoja drogą Andrzej Wajda miał doskonałe przeczucia historyczne. Jego film o Lechu, na który narzekano, z każdym rokiem będzie zyskiwał na znaczeniu. Podkreślam zatem: bez szerokiego spojrzenia na PRL zohydzamy czas wolności odzyskanej po 4 czerwca 1989 r.

Prawda teczkowa od niczego nie wyzwala.

W tym miejscu – pozwólcie – trochę teologii. Czytamy u św. Jana (8,32): „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. „Poznać” to w Biblii tyle, co doznać, doświadczyć – w sensie nie filozoficznym, lecz egzystencjalnym. Prawda w Nowym Testamencie to Słowo Boże, Ewangelia, to nawet sam Chrystus i życie, które nam ofiaruje.

Jak poznajemy prawdę, która wyzwala? Mówi Jezus: „Jeśli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę…”. Inaczej mówiąc: poznamy tę wyzwalającą prawdę, jeśli pozostaniemy w Jego Słowie. Ta prawda to dla czwartego ewangelisty rzeczywistość Boga, objawia się ona i udziela w Jezusie.

Otrzymujemy więc wolność, wyzwolenie wewnętrzne, żyjąc Chrystusem, a nie szperając w archiwach SB, by dołożyć byłemu prezydentowi, by zgnoić, zohydzić. Bo tylko dlatego odbywają się te seanse demaskatorskie. Wolność przeżywana w głębokiej więzi z Bogiem tworzy przestrzeń miłosierdzia umożliwiającą nawrócenie i przebaczenie. I taka prawda wyzwala, a nie prawda wyłaniająca się z akt SB.

W istocie „ukąszonym” przez „czwartą RP” chodzi tylko o ideologię, a jeszcze bardziej o politykę i totalną władzę, także nad historią. Ich savonarolizm jest niebezpieczny, bo bezwzględny. Czerpią perwersyjną radość z obalania autorytetów. Znaleźć haka i uderzyć kogoś „z salonu” to gratka. Słowo „salon” jako obelga antyinteligencka funkcjonowało w publicystyce hunwejbinów Marca ’68. W ostatnich latach wróciło do łask. Retoryka „ukąszonych” ma się dobrze, przecież coraz częściej o przeszłości mówimy językiem, którego tak naprawdę nie akceptujemy, bądź też nieświadomie zaakceptowaliśmy styl, który nazwałbym pozorami prawdy.

Pisząc o „rozumieniu historii”, mam na myśli ludzi, którzy – by użyć sformułowania Conrada – „krwawią po ukłuciu”. Mam na myśli złożoność ludzkich losów, bezradność, heroizm, strach, zwodnicze nadzieje, rozpaczliwe rozczarowania. I dramat, w którym ocena moralna nie zawsze tożsama jest z oceną „dziejowej roli”, ale jest wynikiem głębokiego namysłu biorącego pod uwagę zarówno okoliczności, jak i czynnik świadomej decyzji. A taki namysł wymaga stałej samokontroli etycznej. Wymaga przypomnienia, w jaki sposób oskarżyciel traktował Hioba.

Nie jestem – rzecz jasna – zwolennikiem relatywizmu moralnego, odrzucam jednak fundamentalizm moralny jako głęboko sprzeczny z Ewangelią. Obawiam się tych wszystkich „grzeszników usprawiedliwionych przez wiarę”, dla których własna dziejowa doniosłość jest funkcją cudzego upadku. Im brzydszy jest świat, tym jestem piękniejszy – szczególnie wówczas, gdy pięknym słowem ów świat piętnuję.

Coraz więcej wśród nas antykomunistów „pięć po dwunastej”. W czasach PRL-u istniała organizacja ZBoWiD – Związek Bojowników o Wolność i Demokrację – która w założeniu miała grupować kombatantów z drugiej wojny światowej, a także funkcjonariuszy UB i MO zwalczających po wojnie niepodległościowe podziemie. Im więcej lat mijało od tych tragicznych wydarzeń, tym organizacja stawała się liczniejsza. Zbowidowcami zostawali przypadkowi ludzie. Wystarczyło poręczenie „świadka” – a legitymacja zbowidowska była nie do pogardzenia, bo dawała sporo przywilejów. I tak rosły szeregi wątpliwych bohaterów.

Dziś widzimy, że to dziwne zjawisko biologiczne ma charakter ponadustrojowy. Liczba współczesnych rewolucjonistów ostatniej godziny zwiększa się z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Wielu z nich nie pamiętam z działalności opozycyjnej ani w latach 70., ani 80., niektórzy nawet świetnie odnajdywali się w ludowej ojczyźnie. Dziś ich poglądy przesunęły się mocno na prawo. W porządku, każdy może zmienić swoje przekonania, nie wypominam. Tylko dlaczego tak chętnie przyłączają się do rozliczania z przeszłości innych, np. Lecha Wałęsy? Odreagowują własne grzechy?

Wśród rewolucjonistów ostatniej godziny jest sporo młodych, którzy przyszli na świat już po wprowadzeniu stanu wojennego i wychowali się w wolnej Polsce, w tej okropnej III RP rządzonej przez „ubecko-postępową” mafię, jak to subtelnie ujął pewien felietonista poczytnego tygodnika. Ataki na Lecha Wałęsę czy też cały pęd lustracyjny stały się domeną działań zbiorowych, przede wszystkim młodych antykomunistów bez komunizmu, spóźnionych w swoim radykalizmie. Jest w tym marzenie o wielkim rewolucyjnym czynie, o rewolucji „moralnej”, która raz na zawsze nie tylko wymierzy sprawiedliwość przeszłości, ale i ustanowi na wieki wieków ład doskonały.

A jest jeszcze gorzej: ci, którzy wywalczyli wolność, muszą dziś niejednokrotnie tłumaczyć się ze swojej przeszłości przed antykomunistami „pięć po dwunastej”.

Widać więc tęsknotę za wielkim czynem wyniesioną z lekcji historii „wyklętej”, nie widać natomiast tęsknoty za zwykłym, normalnym, przyzwoitym życiem, za ludzką i obywatelską odpowiedzialnością. Zróbmy rewolucję, zróbmy powstanie, rozwalmy ten „salon”, ten „mainstream” – byleby udowodnić, że jesteśmy lepsi od naszych poprzedników. Nieważne, że przy tym niszczymy ludzi. No cóż, gdzie drwa rąbią…

Słucham dzisiejszych oskarżycieli Lecha Wałęsy, którzy objawili światu „prawdę” teczek, słyszę wypowiedź dzisiejszego przewodniczącego „Solidarności”, i czuję że dzieli nas, Polaków, przepaść nie do zasypania. A przecież tu chodzi o żywego człowieka, a nie figurę woskową, którą można bezkarnie kłuć szpikulcem. No, są jeszcze życzliwi Wałęsie, którzy de facto mogą tylko człowieka dobić. Mówią bowiem oni: no, ale jak się ten Wałęsa zachowuje?; mógł przecież przeprosić, powiedzieć jak to było, po tych wydarzeniach grudniowych, i wszyscy by mu przebaczyli. O, święta naiwności! Nikt, by mu nie przebaczył, bo od początku w tej sprawie chodzi o to, żeby Wałęsę utłuc. A on sam zachowuje się jak poraniony byk; wali na oślep. Rozumiem to. Osobiście nigdy nie oczekiwałem od Wałęsy ani przeprosin, ani wyjaśnień; byłby to przejaw bezbrzeżnej pychy. Wałęsa jest bohaterem narodowym. W decydującym momencie, po wprowadzeniu stanu wojennego oparł się mundurowym komunistom; nie podpisał żadnej lojalki; stał się symbolem trwania w oporze.

Czego zatem bym chciał? Namysłu. Rozwagi. Skromności. Rozumienia, że los Lecha Wałęsy odzwierciedla jak w kropli wody losy milionów podobnych mu Polaków, raz przestraszonych, raz heroicznych, ludzkich, ze wszystkimi ułomnościami. On jest przecież zakorzeniony – krew z krwi, kość z kości, z całym swym bohaterstwem i z całą brzydotą – w kulturze, która czci księdza Robaka, dawniej Jacka Soplicę, i Babinicza – niegdyś Kmicica. Jak oni był uwikłany w historię, stawiany przed wyborami, których nie życzę młodym prokuratorom spod znaku „prawdy, która wyzwala”.